W wersji modelowej: sąsiedzi umawiają się, że danego dnia wynoszą niepotrzebne graty na podwórko/ulicę/pobliski plac/itp. i sprzedają to za symboliczną złotówkę. Obecnie wszystko jest zorganizowane i usystematyzowane. Dochodzą do tego jeszcze profesjonalni sprzedawcy antyków, gratów i szmat, których niekiedy ciężko odróżnić od tych naturszczyków, którzy rzeczywiście sprzedają zalegający im w tomu towar.
Co tam można kupić? W skrócie: WSZYSTKO! Ubrania, ubrania i jeszcze trochę więcej ubrań, ubranka i zabawki dla dzieci (całe stosy), pierdółki (figurki, wisiorki, koraliki,...), książki, płyty (jeden z głównych motywów moich wizyt na VG) i każdą rzecz, która może zostać przyniesiona na miejsce (drobne meble na przykład).
Ceny? Różnie. Sporo zależy, gdzie się dany VG odbywa, czy kupujemy od profesjonalisty, czy mieszkańca. Wypada się targować. Targować, to nawet mało powiedziane. To zazwyczaj jest rodzinno-sąsiedzki piknik, więc w dobrym tonie jest przystanąć, pogadać, pożartować, posłuchać historii przedmiotu, który nas interesuje. W każdym razie mając 20E w kieszeni, jesteśmy w stanie wrócić do domu obładowani towarem, jak wielbłądy.
A czy trafiają się jakieś perełki o zabarwieniu biało-czerwonym? A jakże! Trafiłem dwa razy na gościa handlującego butami typu Martens. Miał wśród nich jedną parę wysokich glanów polskiej marki Heavy Duty (popularnie zwanych „hadekami”). Innym razem koleś pośród graciarstwa różniastego, miał kilka płyt CD z polską muzyką. Pamiętam, że było tam m.in. Zakopower. Na robienie zdjęć, czy wypytywanie o pochodzenie tych skarbów zabrakło mi niestety śmiałości.
Udało się natomiast uwiecznić bohatera dzisiejszego wpisu:
Należałoby chyba dodać: szkoda, że Romety podobnie jak Polskie Fiaty, Warszawy, Syreny, Tarpany i im podobne Polskie wyroby, znikają z ulic w niełasce, choć mogłyby stać się obiektami kolekcjonerskimi, a może nawet kultowymi jak choćby rowery Peugeot we Francji.